Nastoletnie życie, którego się wstydzę (wywiad z 1960 roku) |
Bella
Moderator
|
Pomimo, iż w poniższym wywiadzie z Mike'm, pochodzącym z 1960 roku występuje zauważalny brak wielu mniej lub bardziej znaczących kwestii, sytuacji oraz incydentów, które miały miejsce na różnych etapach nakreślonego w nim obszernego obrazu ciągu wydarzeń, gdyż Mike nie zdecydował się wówczas o nich wspomnieć, uważam, iż możliwość poznania opisu jakiejkolwiek historii dotyczącej jego życia, istniejącej na materiale jego własnych słów, jest w najwyższym stopniu drogocenna
Z góry przepraszam za wszelkie błędy lub niedociągnięcia, jakie mogły pojawić się w wykonanym przez mnie tłumaczeniu. Oryginalny tekst można znaleźć tutaj: [link widoczny dla zalogowanych] * * * "Nastoletnie życie, którego się wstydzę" Autor: Michael Landon Swoimi własnymi słowami Michael opisuje swoją sylwetkę z wczesnych lat przywołując obraz żałośnie nieszczęśliwego chłopca, który mógłby stać się przestępcą, bandytą czy bezdomnym włóczęgą. Mieszkał on w domu niepozbawionym kłopotów i plątaniny rozmaitych zmartwień, gdzie miłość nie kwitła, a świat zewnętrzny oferował niewiele możliwości ku znaczącej poprawie jakości oraz sposobu życia. Jego historia jest trudna, skomplikowana i nie dla tych o wrażliwym sercu – lecz w taki właśnie sposób Mike zachował ją w pamięci. Collingswood w New Jersey było moim domem. Ale dom nie był najszczęśliwszym miejscem na świecie. Moi rodzice nie rozumieli się nazbyt dobrze. Kochali się nawzajem, ale zdawali się być tym typem osób, które byłyby znacznie szczęśliwsze żyjąc osobno niż pod jednym dachem. Przywoływali oni na myśl dwoje obcokrajowców, pochodzących z odmiennych stron świata, złączonych losowo w swojej nieprzekraczalnej samotności. Moja matka nigdy nie była szczęśliwą kobietą. Można było ją opisać jako osobę, która potrafiła być szczęśliwa tylko trwając w otchłani swojego nieszczęścia i niedoli. Mimo wszystko jednak bardzo mocno mnie kochała. Tak samo zresztą jak mój ojciec, lecz trudnym było dla niego okazywanie tego w sposób zewnętrzny. Nie był po prostu takim rodzajem człowieka. Kiedy byłem jeszcze bardzo małym chłopcem, ich związek i relacje nie oddziaływały na mnie aż tak silnie. Byłem zbyt młody, by zrozumieć ich problemy, pomimo, iż instynktownie zawsze czułem i zdawałem sobie sprawę z tego, że coś ciężkiego i ponurego na kształt gęstej mgły, nieustannie wisiało nad naszym domem. Jakkolwiek, gdy miałem dwanaście lub trzynaście lat, przyjąłem na siebie rolę mediatora w naszym domu. Byłem jak gdyby jedynym spoiwem i łączącym ogniwem w długim łańcuchu, ciągnącym się pomiędzy dwoma biegunami rzeczywistości, a zupełnego szaleństwa i obłędu. Gdy przebywałem w mieszkaniu byłem zbyt pochłonięty nieustannym troszczeniem się o relacje moich rodziców, by móc myśleć o samym sobie. Moja siostra Victoria, która była kilka lat starsza ode mnie, również nie stanowiła żadnej pomocnej siły. Zawsze wydawała się być znacznie bardziej faworyzowanym dzieckiem. Wszystko, co zrobiła Vicki było zawsze w porządku. Ciężko jest mi sobie przypomnieć sytuacje, gdy doświadczyła fizycznej lub werbalnej kary ze strony rodziców w jakiejkolwiek kwestii. W moim przypadku również mogły upłynąć całe miesiące nieskalane żadnymi przejawami egzekwowania określonych zasad dyscypliny względem mnie ze strony rodziców. Ale później nadchodził taki dzień, że zdarzyło mi się przewrócić szklankę wody przy rodzinnym stole podczas posiłku i otrzymywałem niezwykle ostrą karę za wszystko, co przypuszczalnie zrobiłem nie tak, jak powinienem przez ostatnie kilka miesięcy. Nigdy w pełni nie rozumiałem tych osobliwych metod wychowawczych, jakie stosowała moja matka. Z tego, co wiem, jeżeli zrobisz coś złego, powinno zostać ci to wytłumaczone dokładnie w tym samym miejscu i czasie – nie dwa miesiące później. Nigdy nie udawało mi się pojąć, dlaczego byłem tak dotkliwie karany jedynie z powodu rozlania małej szklanki wody. Teraz myślę, że wyładowywała ona wówczas na mnie wszystkie swoje wewnętrzne konflikty, frustracje i nagromadzony gniew. Bez cienia wątpliwości, do momentu nadejścia szóstej klasy łatwo mógłbym zostać nazwanym pewnego rodzaju geniuszem. Oczywiście, mówię to żartobliwie, ale do tego czasu na świadectwach szkolnych otrzymywałem same najwyższe oceny, poczynając od samego przedszkola. Nie miałem wówczas żadnych zmartwień ani trosk prócz nauki szkolnej. Żadne z pozostałych dzieci nigdy się mną nie interesowały i nie zaczepiały mnie. Byłem raczej samotnikiem. Nieustannie sądzili oni, że jestem zbyt chudy, zbyt niski i tym podobne, dołączając do tego słowa wszystkie możliwe określenia. Lecz pewnego dnia odrobinę rozwinąłem skrzydła; stałem się wyższy, przybrałem na wadze i zanim się obejrzałem, zacząłem stroić rozmaite rodzaje wygłupów w obszarze codziennej rzeczywistości szkolnych korytarzy. Bardzo podobało mi się robienie różnorakich dowcipów i ogólne bycie osobą zabawną. Wszystkim pozostałym dzieciom też zdawało się to podobać. Szybko zaczęły śmiać się i przyłączać do mnie w przeróżnych żartach i zabawach. Jednakże, podobnie jak one, byłem zbyt młody, by zdać sobie wówczas sprawę, że tak naprawdę nie śmiały się ze mną, ale ze mnie. W jakiś sposób jednak ich śmiech był dla mnie czymś niezwykle ekscytującym i stanowił swego rodzaju siłę napędową. Im bardziej szalone były moje pomysły i dowcipy, tym więcej osób gromadziłem wokół siebie. Pragnąłem uznania tak mocno, by móc niemalże poczuć jego smak. W naszej szkole powszechnym żartem stało się porzekadło, że jeśli poszukujesz solidnej dawki śmiechu, po odnalezieniu i podpuszczeniu Eugene’a Orowitza, wręcz nie będziesz mógł odzyskać tchu. Nie pamiętam nawet dokładnie jakich infantylnych i absurdalnie nierozważnych rzeczy się wówczas dopuszczałem, ale musiały być one niezwykle obłąkańczo imponujące. Mniej więcej pomiędzy trzynastym a czternastym rokiem życia, moje nerwy były napięte do granic możliwości. Im stajesz się starszy i dojrzalszy, tym silniej atmosfera wokół ciebie i całe zewnętrze otoczenie zaczynają na ciebie oddziaływać. Kochałem oboje moich rodziców, lecz niewymownie wyczerpującym jest trwanie w pozycji bycia wewnętrznie rozdartym pomiędzy każdym z nich, desperacko pragnąc ich miłości. Sądzę, że byłbym znacznie bardziej spokojniejszy i zadowolony w sytuacji, gdyby żyli oni osobno, będąc szczęśliwymi niż trwali w swoim nieudanym małżeństwie pełnym boleści i smutku, jedynie ze względu na mnie i moją siostrę. W szkole z pozycji niedoścignionego geniusza dramatycznie spadłem do rangi kompletnego obiboka, który w żadnym stopniu nie zaprzątał sobie umysłu nauką. W dziesiątej klasie miałem olbrzymie zaległości, które stale potęgowały się i nawarstwiały. Na mojej szkolnej karcie raportu wyników w nauce, znajdowały się prawie same oceny niedostateczne. Byłem znany jako klasowy klaun. Znacznie ważniejszym i istotniejszym było dla mnie zbieranie i pozyskiwanie śmiechu ze strony innych osób niż pozytywnych ocen. Zdawało się, jak gdybym nieustannie znajdował się w stanie panicznego pragnienia i nieodpartej tęsknoty względem tego osobliwego surowca. Gdy rozmaite sprawy szkolne nie układały się najlepiej, notorycznie wybierałem się na wagary, grałem na dziedzińcu w różne gry z użyciem monet, rozlewałem czerwoną farbę na korcie tenisowym czy wypisywałem niepochlebne komentarze pod adresem nauczyciela, z którym zupełnie się nie dogadywałem i nie darzyłem sympatią. Mówiąc szczerze, niewiele osób żywiło względem niego odmienne uczucia. Był skrajnie nieprzyjemnym, złośliwym i podłym człowiekiem o cechach antysemity. Jestem w stanie przypomnieć sobie nawet zdarzenie i sytuację, gdy pewnego dnia po uprzednim zebraniu pokaźnej grupy czterdziestu osób, składającej się w całości z tych, którzy odczuwali względem niego głęboką awersję, dotarliśmy pod jego dom i wiążąc za pomocą lin wszystkie klamki od drzwi prowadzących do jego domu od strony zewnętrznej, każdy z nas rzucał następnie w jego dom dwoma butelkami po mleku, które przyniósł ze sobą - łącznie ich liczba wynosiła więc osiemdziesiąt. Wydaje, mi się, że był on osobą, za sprawą której moja rzeczywistość szkolna była najcięższa. Za każdym razem, gdy omawiał z klasą temat nowej lekcji, zawsze byłem pierwszym, którego wskazywał do odpowiedzi na rozmaite pytania, a gdy nie znałem odpowiedzi, miał zwyczaj wygłaszać komentarze w stylu „Jak to możliwe, że jeden z ‘kilku wybranych’ nie zna poprawnej odpowiedzi?”. W takim momentach czułem, jakby coś się we mnie gotowało i nieznośnie paliło od środka. Na granicy wściekłości i wytrzymałości nerwowej, myślałem, że może się zdarzyć, iż pewnego dnia niemalże dopuszczę się morderstwa, jeśli on nie przestanie posuwać się w swoich publicznych szyderstwach coraz dalej i dalej. Lecz on nie przestał. I wówczas kolejnego razu w obecności całej klasy, zmusiłem go, aby zaproponował mi osobiste spotkanie na tyłach szkolnego stadionu, byśmy mogły rozstrzygnąć i rozwiązać nasze wzajemne żale i nieporozumienia raz na zawsze. Nigdy jednak nie wypełnił tej obietnicy, i od tego momentu przestał zaczepiać mnie w jakikolwiek sposób. Gdy powiedziałem o tym rodzicom, moja matka zadzwoniła do niego, prosząc o to, by nie był dla mnie zbyt szorstki, bo jestem w połowie katolikiem. Podczas mojego kolejnego pobytu w okolicach dziesiątej klasy wciąż pozostawałem skrajnie nierozważnym durniem, ale coś wewnątrz mówiło mi, że w żadnym wypadku nie mogę kontynuować swojego życia w ten sposób. Moi rodzice byli przekonani, że nigdy nie stanę się nikim innym, jak tylko nieudacznikiem lub bezdomnym włóczęgą przez resztę swojego życia. Można powiedzieć, że w pewnym sensie byli oni mną zmęczeni i mieli dosyć. Nie potrafiłem nawet wytłumaczyć im i sprawić, by zrozumieli, że szczerze pragnąłem się poprawić i coś zmienić, i że naprawdę to zrobię. W ich oczach poniosłem już doszczętną porażkę i nie było dla mnie żadnej nadziei. Poza tym, oni sami byli zbyt mocno zagubieni i nieszczęśliwi, aby stanowić dla mnie jakąkolwiek pomoc. Lecz mimo wszystko i tak chciałem udowodnić im możliwość swojej odmiany. Podczas gdy wciąż pozostawałem klasowym błaznem, zamiast nauki czterech przedmiotów przez czas trwania tego semestru, podjąłem wówczas wyzwanie nauki aż ośmiu i pomimo, iż nie zaliczyłem ich wszystkich z samymi najwyższymi ocenami, nadrobiłem wystarczająco dużo materiału, by móc „przeskoczyć” kolejną połowę semestru do czasu, gdy zbliżył koniec roku szkolnego. Zacząłem również przybierać na wadze. Chyba najwspanialszy dzień inicjujący nadejście wielkiej zmiany nadszedł tuż przed końcem semestru. Odbywała się właśnie lekcja wychowania fizycznego, kiedy nasz instruktor przyniósł i zaprezentował zupełnie nowy przyrząd sportowy. Był to oszczep. Wszyscy ustawili się w długiej kolejce, cierpliwie czekając na swoją kolej rzutu. Najdłuższy rzut tożsamy był z długością całej bieżni, mierząc ok. stu stóp [ok. 30,48 m]. Kiedy nadeszła moja kolej rzutu, oszczep wylądował aż na trybunach. Nauczyciel był zachwycony. Ja również. Wszyscy mi gratulowali. Nagle wewnątrz poczułem przypływ zupełnie nowego rodzaju energii. Zapytałem instruktora o możliwość wypożyczenia oszczepu na okres całego lata, abym mógł ćwiczyć z nim w domu. Bez wahania wyraził swoją zgodę, dodając przy tym, że przyrząd i tak był stary i zużyty i zamierzano wymienić go na zupełnie nowy z początkiem kolejnego semestru. A więc całe ówczesne lato wypełnione zostało niezliczonymi godzinami ćwiczeń w rzucie oszczepem. Wskutek tego, moja lewa ręka stała się tak silna, że niemalże sam byłem tym przerażony i wprost nie mogłem w to uwierzyć. Ale miałem też świadomość, że moje umiejętności konsekwentnie i stopniowo stają się coraz lepsze. Kiedy tej jesieni wróciłem do szkoły, czułem się jakbym zyskał zupełnie nową siłę i zręczność fizyczną. Wciąż byłem chudy, ważyłem jedynie około 56 kg, ale nie zamierzałem już nikomu pozwolić się poniżać. Chciałem przekonać się o prawdziwej wartości swojej krzepkości, więc pierwszego dnia podczas lekcji wychowania fizycznego, celowo wszcząłem bijatykę, a mówiąc ściślej dwie. Jedną z najsilniejszym dzieciakiem w klasie, a drugą z tym, który lubił i miał w zwyczaju znęcać się nad innymi. Był on mieszkającym w moim sąsiedztwie mistrzem i członkiem organizacji PAL w dziedzinie boksu, ale pokonałem ich obydwu tak znacząco, że od tego momentu żaden z nich już nigdy nie ośmielił się mnie dotknąć. Nagle i zupełnie niespodziewanie miałem wokół siebie spore grono przyjaciół. Byłem bardzo popularny. Moja wygrana bójka przyniosła mi doniosłą ilość rozgłosu, a dodatkowo w połączeniu z moim rzutem oszczepem, będącym najlepszym w okolicy, a nawet w całym kraju, sądziłem, że naprawdę wkroczyłem na drogę ku staniu się kimś znaczącym, kim bardzo pragnąłem się stać. Niedługi czas później połączyłem siły z osobliwym dzieciakiem, który nazywał się Lynn Debois. Często podpuszczał mnie on do inicjowania rozmaitych bójek. Pracowałem wówczas w stołówce na stanowisku zmywania naczyń za dwa dolary tygodniowo, a on był tym typem człowieka, który po zauważeniu, że jakiemuś dzieciakowi zdarzyło się upuścić widelec prosto na moją stopę przy okazji odkładania swojej brudnej tacy, podpuszczał mnie i przymuszał, abym mu przyłożył. Po jakimś czasie stało się to pewnego rodzaju rytuałem. Inicjowałem bijatyki ze wszystkimi mniejszymi dzieciakami. Wszystkimi tymi, którzy byli dla mnie zbyt silni i potężni, zajmował się natomiast Lynn. Zupełnie codziennym wydarzeniem było dostrzeżenie mnie rozpoczynającego z kimś bójkę w parku. Byłem naprawdę twardym i krzepkim dzieciakiem. Nawet grupa tych, którzy w pewnym sensie „rządzili” w naszej szkole i podporządkowali sobie wiele jej środowisk, brali mnie pod uwagę i darzyli zaufaniem. Byłem niezwykle szanowanym i znaczącym osobnikiem w kampusie. Nawet dziewczęta zaczęły darzyć mnie sympatią. Stałem się bardzo popularny. Wszczynałem także tyle rozmaitych bójek, że nauczyciele zwykli byli zawieszać mnie za każdym razem, gdy tylko spostrzegli i przyłapali mnie podczas bijatyki z jakąś osobą. Odmówiono mi nawet pozwolenia na udział w zorganizowanej szkolnej wycieczce. Ale tak naprawdę było to dla mnie obojętne. Znacznie bardziej zabawnym i interesującym wydawało się wybieranie się na wagary i pakowanie w różnego rodzaju kłopoty. Do tego czasu moi rodzice mieli mnie prawdziwie i szczerze dosyć. Byli przekonani mocniej niż kiedykolwiek wcześniej, że w niedalekiej przyszłości stanę się bandytą, przestępcą czy gangsterem, ale naprawdę bardzo się mylili. Byłem doskonale świadomy, że taki sposób życia nie jest właściwy. Ale miałem wtedy wrażenie, że jest to jedyna rzecz, którą potrafię robić dobrze i być przez jej pryzmat otoczony uznaniem oraz szacunkiem, i liczyło się to dla mnie ponad wszystko inne. W domu nikt nie żywił troski czy zainteresowania względem mnie. Musiałem znaleźć kogoś, kto by to robił. Domeną niewielkich miejscowości i prowincjonalnych miasteczek jest to, że w okolicy wszystkim znane są twoje prywatne sprawy. Jeśli więc kiedykolwiek, będąc w takiej sytuacji, planujesz odnieść sukces, musisz być aniołem przez całe swoje życie. Cóż, ja w swoim mieście byłem znany jako główny chuligan i rozrabiaka. Wiedziałem, że nie mogę spędzić w Collingswood reszty swojego życia. Po pierwsze, nikt nie zaoferowałby mi pracy. W żadnym wypadku nie chcieliby ryzykować w kontekście mojej niesławnej natury i temperamentu. Po drugie, szczerze nie miałem ochoty pozostać w tym miejscu ani chwili dłużej. Życie w niewielkim mieście nigdy do mnie nie przemawiało i nie napełniało mojego serca radością. Wiedziałem, że muszę się stamtąd jakoś wydostać. Za wszelką cenę chciałem odnaleźć miejsce, które mogłoby zaoferować mi nowy, czysty start. W ostatniej klasie szkoły średniej, wiele różnych college’ów zaczęło nawiązywać ze mną kontakt, ze względu na moje zdolności w dziedzinie rzutu oszczepem, który stał się najlepszym wynikiem w całym stanie. Podczas gdy nigdy nie udało mi się zdobyć trofeum New Jersey, ponieważ dzień przed tym wydarzeniem odniosłem kontuzję palca, a tydzień wcześniej złamałem nogę w kostce, ogólnie przyjętym zostało, iż był to najlepszy rzut w kraju. Zdecydowałem się, że podejmę wysiłek, by w pełni wykorzystać swoje umiejętności. Zdecydowałem, że zostanę kimś istotnym i znaczącym. Już nikt nigdy nie będzie mógł powiedzieć o mnie Gene Orowitz – ten chuligan i nieudacznik. A więc podczas tego ostatniego roku w szkole średniej, konsekwentnie ćwiczyłem rzuty oszczepem aż do granicy, gdy ramię odmawiało mi już posłuszeństwa. Lecz cały ten wysiłek się opłacił. Zaoferowano mi stypendium w college’u Santa Barbara Jr. w Californii. Zupełnie nowe miasto i okolica stanowiły bezcenną szansę ku rozpoczęciu zupełnie nowego życia. Moi rodzice nie poświęcali zbyt wiele uwagi temu, co działo się dookoła mnie. Istniał tylko jeden, niewielki przedział czasowy, podczas którego ja i mój ojciec naprawdę się do siebie zbliżyliśmy. Był on typem człowieka, który nieustannie żył swoimi minionymi, przeszłymi sukcesami oraz zaszczytami. Wydaje mi się, że nigdy nie czuł on, że mógłby być ze mną blisko w kategoriach emocjonalnych, ze względu na to, iż odniósł porażkę na polu zawodowym w kontekście stania się odnoszącym sukcesy biznesmenem, gdy byłem wystarczająco dojrzały i zdolny, by podziwiać jego i jego pracę oraz osiągnięcia. Ale poznaliśmy się lepiej i w pewnym sensie wzajemnie odnaleźliśmy, gdy rozpoczął on swoją własną działalność. Utopił w niej wszystkie swoje oszczędności i kiedy sprawy nie miały się najlepiej, przyszedł do mnie po radę. Czuł, że był ważnym i znaczącym człowiekiem nawet wówczas, gdy jego firma nie była wielkim sukcesem. A ja czułem się wspaniale z tym, że zwrócił się do mnie o poradę. Lecz gdy problemy mimo wszystko nie zmniejszyły się w odpowiedni, pożądany sposób, a rozmaite kwestie nie zaczęły się właściwie układać, ponownie powrócił on i zamknął się w swojej ciasnej, wewnętrznej skorupie. Wydaje mi się, że odczuwał, iż poniósł olbrzymią porażkę głównie dlatego, że moja matka nigdy nie wspierała go i nie trwała niezachwianie u jego boku. Kiedy jesteś po ślubie, nie jesteś już dłużej jedną, samotną, indywidualną osobą, ale stajesz się jednością dwojga wraz ze swoim współmałżonkiem i ukochaną osobą. Na wszystkich płaszczyznach funkcjonujecie wówczas jako jedność i w taki sposób wszystko robicie, lecz w przypadku mojego ojca istniała tylko połówka tej jedności i myślę, że chyba powoli zabijało go to każdego kolejnego dnia. W tamtym czasie byłem zbyt młody, by konstruować takie wnioski i oceny, i najsilniej ów prawdziwy powód, dla którego mój ojciec odniósł porażkę i nigdy nie zaznał prawdziwego, wielkiego sukcesu, dotarł do mojej świadomości dopiero po jego niedawnej śmierci. Był on osobą niezwykle kreatywną, a kreatywni ludzie potrzebują wiary w siebie i wewnętrznej pewności. Kiedy tata starał się otrzymać je ze strony mojej matki, ona była zbyt zajęta w swoim małym świecie, by ofiarować mu te kilka prostych słów „Tak, podoba mi się ten pomysł. Nie wahaj się”. Zamiast tego zawsze miała w zwyczaju mówić „Dlaczego nie skupisz się po prostu na tym, co już robisz. Twoje pomysły nie są wcale dobre”. Ojciec tracił swoją wewnętrzną motywację i bodźce do działania i wówczas, gdy rozmaite sprawy nie układały się po jego myśli, zwykł mówić „Peggy miała rację. Powinienem był jej posłuchać. Ten pomysł naprawdę był bezwartościowy”. Nieustanny wysiłek i napięcie coraz bardziej mnie wyczerpywały. Dotarło do mnie, że nie mogę już dłużej pomagać moim rodzicom walczyć z ich własnymi demonami w osobistych bitwach. Musiałem powalczyć o samego siebie. Gdy stypendium do college’u przekształciło się w realną, zdecydowaną ofertę, podjąłem decyzję by ją zaakceptować. California wydawała się miejscem oddalonym w dostatecznie dużym stopniu, by umożliwić mi wyrzucenie z pamięci mojego przeszłego dzieciństwa. Poza tym, moja siostra po wygranej w konkursie piękności na stałe wyjechała do Hollywood, by tam odnaleźć sławę i fortunę. Po moim opuszczeniu rodzinnego miasta, niedaleko znajdowałaby się więc przynajmniej jedna znajoma twarz. Lecz niestety, Vicki nie stanowiła dla mnie żadnej pomocy. Była zbyt zajęta próbami rozwinięcia i ułożenia swojej własnej kariery, by troszczyć się jeszcze o mnie. A mnie tak naprawdę nie przeszkadzało to, czy miała dla mnie czas czy nie. W pewnym sensie, miałem już w swoim umyśle ogólny plan na kolejne sześć lat mojego życia. Po pierwszych czterech latach nauki w college’u, nastąpić miała dwa lata praktyk, stażu oraz pracy. Czułem się więc w jakiś sposób bezpieczny z wiedzą, że mam przed sobą jeszcze całe sześć lat, nim zdecyduję się, kim tak naprawdę chcę zostać w swoim życiu i z czym związać je na stałe. Wiedziałem, że lekarz, prawnik czy indiański wódz nie stanowią żadnej odpowiedzi. Aktorstwo wydawało się być najbardziej zabawnym i interesującym kierunkiem, a ja wciąż niezmiennie nosiłem w sobie cechy osoby, która uwielbia się wygłupiać. A więc, zdecydowałem się rozwijać swoją specjalizację na kierunku dramatycznym. Prócz tego, nagle powróciłem do moich wczesnych dni dzieciństwa w sensie bycia osobą bardzo nieśmiałą. Nikt w Santa Barbara nie znał mojej wcześniejszej reputacji. Nikt nie miał pojęcia o moich sławnych dziejach związanych z rzutem oszczepem, czy tym, że posiadałem historię najlepszego „artysty od bijatyk” w Collingswood. Byłem dla nich po prostu kolejnym, zwykłym znajomym. Żadna plakietka nie podążała już moim śladem. Lecz próby zaplanowania mojego życia nie miały jednak sensu i racji bytu. Sądzę, że koleje egzystencji musisz chyba jednak przyjmować w taki sposób, w jaki same się układają. Na drugim roku w college’u, gdy wszystko układało się wspaniale, coś się nagle zawaliło. Podczas rzutów oszczepem zerwałem więzadło w łokciu. To oznaczało koniec mojego stypendium. Lekarz powiedział, że przez znaczny okres czasu o rzutach czy ćwiczeniach nie może być mowy. Wstrzymanie stypendium oznaczało wstrzymanie nauki. Zrezygnowałem w połowie tego semestru. Nie mogłem nawet zdobyć żadnej pracy. Nie miałem zupełnie żadnych pieniędzy. Nie miałem absolutnie nic. Tak mijały kolejne dni przesypiania nocy za starymi stodołami, starając się o jakikolwiek posiłek, gdziekolwiek było to możliwe. Ostatecznie, udało mi się dostać pracę przy podnoszeniu ładunków w firmie Newberry. Pomyślałem, że praca tego typu będzie korzystna dla mojego ramienia i pomoże przywrócić dawną siłę i wytrzymałość. Właśnie tam poznałem wówczas pewnego aktora, który pilnie potrzebował partnera do przesłuchania w Warner Brothers. Nie miałem nic do stacenia. Nie uważałem wówczas, żebym był gotowy do podjęcia jakichkolwiek ról aktorskich. Ale głównie z tego powodu, że nic nie ryzykowałem, zaakceptowałem tę propozycję. O reszcie zadecydował los. Wytwórnia Warner Brothers w jakiś sposób polubiła mnie i umieściła w ich własnej szkole młodych talentów. Nigdy nie miałem okazji powrócić do dawnego college’u. Wydawało się, jak gdyby to właśnie aktorstwo miało stać się rdzeniem mojej kariery. Nigdy nawet nie marzyłem o tym, że stanie się to tak wcześnie, a tym bardziej o tym, że mógłbym dać sobie radę i odnieść sukces. Z powodu opustoszenia domu w Collingswood, które nie oferowało dodatkowo żadnych zawodowych okazji czy nowych przedsięwzięć, mój ojciec spakował swoje rzeczy i wyjechał wraz z moją matką, kierując się w stronę wybrzeża. Lecz wiele spraw nie układało się jak najlepiej i było ciężko. Przez jakiś czas nie udawało mi się zdobyć żadnej roli, a mój ojciec zmuszony był przyjąć posadę menedżera teatralnego. Wszystkie jego nadzieje i marzenia były zdruzgotane. Dni jego wielkiej kariery stały się tylko wspomnieniami, które już nigdy nie miały obrócić się w rzeczywistość. Dopiero poważnie zaczynał on uczyć się żyć z tą myślą oraz świadomością i właśnie wówczas, gdy rozmaite kwestie zaczynały układać się dla mnie pomyślnie w związku z „Bonanzą”, właśnie wówczas, gdy poczułem, że mógłbym pomóc mu odzyskać dawno utraconą pozycję w wielkim twórczym świecie, niespodziewanie zmarł. Zabawnym jest to przyznać, ale naprawdę zbliżyłem się do swojej matki w kontekście emocjonalnym, podczas trwania tego okresu. Po śmierci ojca, przeprowadziła się ona, aby zamieszkać razem ze mną i Dodie. Myślę, że jego śmierć też miała na nią bardzo silny wpływ. Sądzę, że zdała sobie wówczas sprawę z niedostatku swojej obecności, troski i zaangażowania, zarówno jako żona oraz matka. Ponieważ obecnie jej głównymi troskami oraz elementami mającymi dla niej największe znaczenie, którym poświęca całą swoją uwagę jestem ja, Vicki, moja żona Dodie, którą szczerze pokochała oraz nasi dwaj chłopcy, Mark i Josh. Jej życie praktycznie skupia się wokół nas. Udało jej się rozwinąć w sobie naprawdę ciepłe i szczerze uczucia względem innych osób, a gdy się śmieje, jej śmiech jest serdeczny i zaraźliwy. Stała się ona matką oraz babcią, jakimi w moim wyobrażeniu powinna być każda kobieta. Być może zbliżyliśmy się do siebie również dlatego, iż oboje wstydzimy się i odczuwamy winę wobec kształtu i sposobu dawnego życia, które bez wątpienia nigdy się już nie powtórzą. * * * |
||||||||||||||
Post został pochwalony 0 razy |
Nastoletnie życie, którego się wstydzę (wywiad z 1960 roku) |
|
||
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.