"Sekretne przyjęcie - opowiadanie z 2014/2015 roku |
Micca
Administrator
|
Prolog.
Kwiecień 1863 roku. Poniedziałek. Zachodzące powoli słońce oblewało purpurą sosny i grało na wodach dwóch jezior, odgraniczających pewien teren od wschodu i zachodu. W wielkim domu, wybudowanym tu jakieś dwadzieścia trzy lata wcześniej, trójka mieszkańców tej ziemi, relaksowała się po całym dniu wytężonej pracy. Benjamin Cartwright, popijając herbatę i czytając książkę, co kilka chwil zerkał na swych młodszych potomków w skupieniu rozgrywających partię warcabów, na tej samej planszy, na której sam ze swym starszym potomkiem grywa w szachy. Co chwilę unosił brwi, dostrzegając grymas dekoncentracji, pojawiający się w kąciku ust jego najmłodszego syna, który zdenerwowany zerkał na brata i niepewnie przełykał ślinę. - Ej, Hoss... - wykrztusił w końcu. Mówiłeś, że kogo zaprosisz na tę potańcówkę u Craftów? - Zaprosiłem Bessie Sue - westchnął Hoss, zbijając przy okazji kilka pionków Joe. - Do licha, młodszy bracie, skup się! - westchnął. Joe skinął głową z nerwowym mruknięciem. W życiu nie przyznałby się, że boi się nowej narzeczonej Hossa. W zasadzie nie tylko on... Ale gdzie ten Adam się podziewa?! Już ósma wieczór! - Wiesz co, Hoss... - westchnął Joe z przebiegłym uśmiechem. Dostrzegł właśnie dla siebie sporą szansę. - Wygrałem! - zachichotał, zbijając na raz pięć pionków brata. - Do licha! - syknął Hoss. Zabrakło mu wyjścia, rozwiązania... A Joe rzeczywiście wygrał. - Hoss Zastanawiałeś się, gdzie jest Adam? - zapytał Joe, zerkając przebiegle na Bena, który uniósł oczy znad czytanej książki. - Adam? - Hoss rozejrzał się uważnie dookoła. - Nie ma go jeszcze? - Jeszcze nie wrócił - mruknął Joe, przybierając zmartwiony wyraz twarzy. - W porządku, chłopcy... może powinienem... - Ben podniósł się z fotela z miną obrazującą dziko powstrzymywany niepokój. W tym momencie drzwi wejściowe otworzyły się łagodnie a do środka wszedł rozpromieniony Adam. Natychmiast odłożył na komódkę kapelusz i kanarkową kurtkę, po czym zajął się odpinaniem pasa z bronią. - Nie wstawaj, Pa - powiedział wesoło. - Droga do Ponderosy jest wyjątkowo błotnista, kiedy stopnieje śnieg... - Gdzie byłeś...? - wysapał Ben, opadając ciężko na fotel. - Naprawiałem dach stodoły u Kaufmana, mówiłem ci przecież. - odparł Adam spokojnie. Promienny uśmiech nie schodził mu z twarzy. - To mili ludzie... - Tak - westchnął Ben, walcząc usilnie z uśmiechem, który chciał wydostać się na zewnątrz prawym kącikiem jego ust. - Przebiorę się i zaraz zejdę na dół - uśmiechnął się Adam, jakby w odpowiedzi na niezadane pytanie. - Zaczekaj, Pa - dokończył, po czym zniknął u szczytu schodów. Gdy tylko rozległ się odgłos zamykanych drzwi pokoju, Hoss i Joe popatrzyli na siebie ze zgrozą. - Mili ludzie... - westchnął Ben , po czym podniósł się z fotela i udał za Adamem na górę, zabierając ze sobą książkę. Po zniknięciu ojca, którego Hoss odprowadzał zgnębionym wzrokiem, Joe wybuchnął szaleńczym śmiechem, ukazując białe, jak perły górne ząbki. - Co się stało, Joe? - zapytał Hoss zaskoczony. Joe przerwał na moment śmiech i wbił w brata przeszywające spojrzenie. - Nie chciałem, żeby martwił się o Adama... - powiedział niewinnym głosikiem. - Zrobiłeś to specjalnie? - wykrztusił Hoss. Joe ponownie się roześmiał. Jego wzrok powędrował na niedopitą herbatę ojca, stojącą na rogu stołu, centymetry od jego kantu. - Joe! - warknął Hoss. - O co ci chodzi? - Bo widzisz, Hoss... - Joe popatrzył na brata z odzyskaną powagą. - Jak w poprzedni piątek wróciłem od Ann, zastałem... pamiętasz? - Tak... - mruknął Hoss. - Pa strasznie się o ciebie martwił... A Adam... - Właśnie. Oberwało mi się, dzięki jego gadaniu. Niech zobaczy... - mruknął Joe. - Hej... A zaprosiłeś już Ann na potańcówkę u Craftów? - zapytał Hoss, uznając, że przezorniej będzie zmienić temat. - Tak. Wczoraj po kościele. Oczywiście jej wujek gadał przez pół godziny, zanim się zgodził. - westchnął Joe. - Ale ona powiedziała, że ubierze najlepszą suknię - westchnął Joe. - Bessie Sue też mi to obiecała... - Hoss popatrzył na braciszka z błogim uśmiechem. Po tych słowach rozmarzona mina Joe ustąpiła miejsca wyrazowi zniesmaczenia i zszokowania. - Co? - wykrztusił. Tak, bał się narzeczonej brata. Obaj z Adamem się jej bali. Ale nigdy w życiu żaden z nich mu tego nie powie. W końcu obaj czuli się mężczyznami. W takiej to atmosferze upływał spokojny, poniedziałkowy wieczór w Ponderosie, gdy słońce już niemal zupełnie zaszło... |
||||||||||||||
Post został pochwalony 0 razy |
Micca
Administrator
|
Dzień pierwszy.
Wtorek, godzina 09.30. Adam Cartwright wracał właśnie z Carson City, gdzie spędził parę ładnych godzin. By załatwić sprawę z człowiekiem, który został potraktowany przez oszusta fałszywym aktem własności kilkuset akrów ich ziemi, musiał wstać o świcie. Spodziewał się sporej awantury, jednakże ten mężczyzna zachowywał się nad wyraz spokojnie. Pomimo tego miał dość. Marzył o odpoczynku nie tyle fizycznym, co psychicznym. Po torturach, które przeszedł z tym dżentelmenem, zamierzał odpocząć u siebie w pokoju i spokojnie poczytać. obiecał zresztą Aaronowi Kaufmanowi, że dziś po południu naprawi płot wokół jego domu i naoliwi bramkę. No i Rebecca prosiła go o ten tomik Szekspira. Adam uśmiechnął się do swoich myśli. Wreszcie znalazł kobietę wrażliwą na poezję. Z taką, dajmy na to Sue Ellen, czy nawet Isabellą, nie mógł o niej, niestety porozmawiać. Ale, czy to prawda, że szczęście tak naprawdę trwa krótko? - Co to? - wlepił zaskoczone spojrzenie w suchy krzew, rosnący przy drodze, który drżał rytmicznie, jakby ktoś usiłował się wydostać spomiędzy jego gałęzi. Zacisnął zęby i ujmując powolnym ruchem strzelbę, zsiadł z konia. Wymierzył ją w stronę krzewu. Przez jakąś minutę czekał w napięciu... kiedy nagle z plątaniny gałęzi wyłoniła się może ośmioletnia dziewczynka w podartej cytrynowej sukience. Wyglądała, jakby błąkała się dobre kilka dni, była brudna i podrapana. Adam natychmiast schował strzelbę i podbiegł do dziecka. Dziewczynka wbijała beznamiętne spojrzenie w przestrzeń i zdawała się być zupełnie obojętna wobec tego, co się wokół niej dzieje. Gdy Adam zatrzymał się przed nią, dziecko czując, że coś zasłoniło słońce, uniosło główkę. Adam uśmiechnął się do niej ciepło i ukucnął. Dziewczynka zniżyła wzroku, uważnie śledząc poziom jego twarzy. - Jak się nazywasz? - zapytał Adam. Dziecko milczało, patrząc na niego wzrokiem wyzutym z emocji. Adam przyjrzał się małej. Miała na rączkach i nóżkach sporo siniaków, jakby spadła gdzieś z wysoka i się mocno potłukła. Albo spadła z wozu... Albo...? Mężczyzna spoważniał. - Coś się stało twoim rodzicom? - zapytał. Dziecko pokręciło głową. Adam spuścił wzrok, wzdychając ciężko. - To, co tu robisz? Zgubiłaś się? - zapytał, ponownie spoglądając na dziewczynkę. Ona z kolei milczała, wbijając w niego obojętny wzrok. - Nie możesz mówić? - zapytał z nadzieją. - Mogę - pisnęło dziecko bardzo zachrypniętym głosikiem. - Ale boli mnie gardło. - Jedź ze mną - uśmiechnął się Adam, wyciągając dłoń do dziewczynki. - Gdzie? - dziecko wybałuszyło oczka. - Do mojego domu. Do Ponderosy - powiedział Adam, uśmiechając się serdecznie. Gdy mała skinęła główką, chwycił ją mocno, uniósł do góry i wstał, trzymając ją w objęciach. Gdy niósł dziewczynkę przez ścieżkę, by posadzić na grzbiecie Sporta, ponownie zadał najważniejsze pytanie: - Jak się nazywasz? - Carmela - mruknęło dziecko, walcząc z chrypką. - Słodkie imię - zachichotał Adam. No cóż... niewiele to pomogło, ale przynajmniej wiedział, jak ją nazywać... - Trzymaj się - delikatnie posadził dziewczynkę na końskim grzbiecie. Chwilę później ostrożnie usiadł za nią i skierował się drogą do Ponderosy... Doktor Paul Martin zamknął za sobą drzwi pokoju gościnnego, przy okazji wzdychając głęboko. Wyglądał na osobę absolutnie udręczoną i wyczerpaną. Cartwrightowie, którzy wstali z krzeseł, jeszcze zanim opuścił pokój popatrzyli na niego wyczekująco. - Dziecko jest zupełnie zdrowe... - powiedział doktor Martin słabym głosem. - Wszystkie rany, jakie odniosło są wyłącznie powierzchowne. Ma tylko zupełnie zdarte gardło. Dojdzie do siebie, powinno odpoczywać. Ale jest nad wyraz żywotne - mężczyzna powoli skierował się do drzwi, odprowadzany wzrokiem zaskoczonych Cartwrightów. - Przykro mi jednak, nie liczcie już dzisiaj na mnie. Do wieczora muszę odebrać trzy porody i zoperować pannie Conway ślepą kiszkę... - mruczał, powoli i ostrożnie opuszczając dom. Gdy drzwi wejściowe zamknęły się za nim, Joe popatrzył na ojca z niewyraźną miną i wykrztusił, wskazując na nie palcem: - Trzy porody...? Ale mi Hoss mówił, że... - Panna Conway ma atak ślepej kiszki? - zapytał Hoss niepewnie. - Widziałem ją dzisiaj rano, kiedy jechałem po doktora. Wyglądała zdrowo... - Dowiem się o co tu chodzi, chłopcy... - westchnął Ben. - Zaczekajcie. Gdy i za ojcem zamknęły się drzwi, bracia spojrzeli zdezorientowani na Adama. Ten zacisnął usta w grymasie wskazującym, że wszystko doskonale rozumie a reakcja rodzeństwa jest dla niego zabawna. - Wygląda na to, że nasz doktor nie umie postępować z dziećmi - powiedział radosnym tonem. - Ale... - zaczął Joe. - Pójdę do małej a wy poszukajcie czegoś, w co można byłoby ją przebrać. Jej ubrania są w zupełnych strzępach - powiedział i skierował się do pokoju gościnnego, zabierając uprzednio ze stołu szklankę pełną mleka. Gdy drzwi zamknęły się za nim, Joe popatrzył na Hossa a Hoss popatrzył na Joe. Ale to nic nie dało. Chwilę później pobiegli na górę poszukać jakiegoś małego ubrania dla dziewczynki w kufrach na strychu. |
||||||||||||||
Post został pochwalony 0 razy |
"Sekretne przyjęcie - opowiadanie z 2014/2015 roku |
|
||
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.
Powered by phpBB © 2001-2004 phpBB Group
phpBB Style created by phpBBStyles.com and distributed by Styles Database.